Po czterech latach życia na południu Hiszpanii, Mark Wilkins opisuje swoje pierwsze wrażenia po powrocie do Wielkiej Brytanii.
Najgorsza możliwa pogoda nadchodzi w Marbelli połowie lutego i trwa kilka dni. Dla lokalnych władz i właścicieli basenów jest ona ulgą (ze względu na problemy w gospodarce wodnej), jednak dla wszystkich innych jest to dobra okazja, żeby gdzieś wyjechać i wrócić na początku wiosny.
Akurat w tym czasie mieliśmy rodzinne uroczystości, a dzieci przerwę międzysemestralną, więc wybraliśmy się na kilka dni do Londynu. Wszyscy w podnieceniu wyczekiwaliśmy wycieczki do naszej dawnej małej ojczyzny – South West London, spotkań się z rodziną i przyjaciółmi oraz zwiedzania niczym turyści.
Nie byliśmy w Wielkiej Brytanii od jakichś czterech lat, jednak powiedziano nam dużo o zmianach, które zaszły podczas naszej nieobecności. Mówiono nam - „nic już nie wygląda tak, jak myślicie”. Mylili się.
Londyn wygląda dokładnie tak, jak go pamiętamy – pojawiło się kilka nowych budynków – apartamentowców na północnym i południowym brzegu Tamizy, nowa wieża w City – w zasadzie wszystko jest jak dawniej.
Stadion Stamford Bridge, gdzie z moim synem świętowaliśmy zwycięstwo Chelsea w Pucharze Anglii, nie nosi znamion żadnych zmian, oprócz tego, że tym razem emocje były dużo większe.
Nasza rodzina i przyjaciele jak zawsze - ciepli, otwarci, hojni, zabawni i skłonni do przesady.
Życie w Hiszpanii przez prawie sześć lat jeszcze nie obrzydziło mi radości z pobuty w Londynie, gdzie spędziłem ponad trzydzieści wspaniałych lat. Łatwo odnaleźliśmy się w Nappy Valley (dosł. dolina pieluch – dzielnica w południowym Londynie z najwyższym wskaźnikiem urodzeń w Europie), zatrzymując się u naszych dobrych przyjaciół w Wandsworth. Urządzaliśmy sobie wycieczki do sklepu z serami na Northcote Road, smakowaliśmy ponad ośmiu rodzajów pomidorowego purée na Waitrose i marzliśmy na brzegu Tamizy.
Londyn niezaprzeczalnie jest perełką, ze swoim pięknym City, gdzie zawsze coś się dzieje. Miasto ma kilka swoich wad, starych jak świat, jednak zdecydowanie więcej zalet.
The Real Change
Prawdziwa zmiana, do której z jakiegoś powodu sprowadzają się wszystkie nasze rozmowy, powoduje we mnie jakiś dziwny niepokój.
Przestępczość stała się dużo większym problemem w mieście. Naprawdę nie wierzę, że to piszę. Przez długie lata chodziłem nocą z metra lub przystanku na pociąg i nie było żadnego ryzyka.
Na stacji Claphan Junction, zaraz po opuszczeniu pociągu, byliśmy świadkami sytuacji, kiedy dwoje młodych ludzi uciekało w popłochu z podniesionymi rękoma, gonionymi przez zakapturzoną postać z bronią palną. Padły słowa „Czego się boicie?”.
W niecałą minutę zbiegło się bardzo dużo policji, a my umknęliśmy na względnie bezpieczny parking w pobliżu stacji. Na szczęście moje dzieci myślały, że to po prostu zdjęcia do serialu.
Nastąpiło wyraźne ograniczenie praw osobistych. Przy stole nie rozmawia się już o cenach nieruchomości, tylko wałkuje się w kółko na przykład statystyki, że w Londynie jest więcej kamer niż w reszcie Europy.
Burmistrz Londynu, Ken Livingstone (w latach 2000-2008 – przyp. tłum.) uchodzi za Robin Hooda naszych czasów i przy wygodnych argumentów społeczno-politycznych, narzucająca lokalnym kierowcom ogromne opłaty.
Broń boże, nie bierz do Centralnego Londynu samochodu większego niż paczka fajek. Pamiętaj o Congestion Charge (opłata za wjazd do centrum w godzinach szczytu) i o kosmicznych cenach za parkowanie.
W ramach programu Traffic for London (ruch kołowy dla Londynu) jeżdżą samochody Smart z teleskopową kamerą na dachu, wyłapującą wszystkich cwaniaków parkingowych i piratów drogowych
Imigracja
Zadziwiająca liczba ludzi ma niezmiennie nietolerancyjne podejście do imigrantów i ich wpływu na Londyn i okolice (i bez wątpienia resztę Wielkiej Brytanii).
Powiedziano mi, że puby na Ealing oddano w zarząd polskojęzycznej kadrze, która wprowadziła do menu Plisnera, barszcz i kapustę dla swojej najważniejszej klienteli – Polaków. Okazuje się, że w Walii więcej osób mówi po polsku niż walijsku.
Jednak, co ciekawe, Polacy są osobnym przypadkiem. Są w porządku, gdyż często pracują w budownictwie. Świetnie wykwalifikowani w kopaniu piwnic czy zakładaniu przyłączy elektrycznych w rekordowym tempie. Ciężka praca nie jest im obca, więc nie obejmują ich nastroje antyimigracyjne.
Największe kontrowersje zazwyczaj dotyczą muzułmanów. Obwinia się ich o utrudniony proces otwierania konta bankowego, powstanie „społeczeństwa inwigilowanego”, brak dyscypliny na autostradzie i niezaprzeczalnie kiepski kurs funta do euro. W zasadzie każdy problem, jaki może się pojawić, najprawdopodobniej został sprowadzony przez muzułmanów. Miły koleś, pracujący w aptece, to już inna historia.
Ulice Londynu są zdecydowanie kosmopolityczne, jednak czy różnorodność musi być traktowana jako zagrożenie, narzucanie czegoś? Nie sądzę. Londyn i inne brytyjskie miasta mogłyby na przykład czerpać przykład z mieszkańców Gibraltaru, chrześcijan, żydów i muzułmanów, którzy od wieków razem świetnie współżyją.
I jeszcze kwestia kradzieży danych osobowych.
Moja matka otrzymała niezamówiony katalog ubrań dla dzieci, przekazała go mojej żonie, zastrzegła tylko, że gdybyśmy chcieli go wyrzucić musimy odkleić jej adres pocztowy. Zauważyłem, że kupiła sobie niszczarkę do papieru i przekonani, że ją zgubiła, obiecaliśmy, że to zrobimy. Kiedy odwiedzaliśmy naszych znajomych , zauważyliśmy, że przed wyrzuceniem do kosza, koperty i inne dokumenty zawierające dane kontaktowe są skrupulatnie niszczone.
Pozytywne spostrzeżenie jest takie, że mieszkańcy domów, które odwiedzaliśmy, stali się bardzo odpowiedzialni w kwestii recyclingu. Na ogół mają dwa różnokolorowe kosze na śmieci, które są umieszczane na krawężniku w odpowiednie dni, kiedy przyjeżdża śmieciarka. Gratulacje, „zieloni” przyjaciele!
Zakaz palenia
Miłą odmianą jest posiedzieć sobie w wolnym od dymu pubie, podczas gdy palacze zostali sprowadzeni do poziomu najniższej formy życia, tylko trochę bardziej akceptowanej niż myśliwi. Muszą się ściskać wokół aluminiowych popielniczek przykręconych do ściany na zewnątrz lokali. Widnieją także ostrzeżenia, że wyrzucenie niedopałka na chodnik grozi wysokim mandatem za śmiecenie.
Mówi się, że Phillip Morris, potentat tytoniowy, zamierza wprowadzić mniejszy rozmiar papierosów, dla tych, którzy w nagłej potrzebie zapalenia muszą wychodzić i marznąć na dworze.
Oczywiście doceniam wysiłki władz odpowiedzialnych za opiekę zdrowotną, jednak cały czas 25% (istnieją różne dane) dorosłej populacji Brytyjczyków tkwi w błędzie.
Wiek cyfryzacji
Najbardziej uderzające zmiany na ulicach Londynu to pojawienie się ikon nowych czasów.
Największe wrażenie robi nowy Apple Store (sklep Apple). Zbudowany na konsekrowanym terenie (w XIXw. Była tutaj kaplica Hanover), stał się swoistą świątynią digitalizacji, do której pielgrzymują wierni aby wypróbować nowe urządzenie Apple'a. Nie ma tam krzeseł, więc ci, którzy chcą zobaczyć nieprawdopodobnie cienkiego laptopa muszą wyginać się pod różnymi kątami czy, jak przystało na światynię, klękać.
Ktoś mi zarzucił, ze jestem apologetą Marbelli – cokolwiek może to znaczyć. Konsekwentnie krytykuję to, co jest złe i chwalę to co jest dobre w lokalnym społeczeństwie, dokładnie tak samo, jak bym to robił, żyjąc w Wielkiej Brytanii. Tyle, że tam po prostu jest dużo więcej dobrego niż złego.
Czy mam przepraszać za to, że wolę żyć, pozwalając mojej rodzinie rozwijać się na hiszpańskiej prowincji, która według brytyjskich mediów jest rządzona przez wschodnioeuropejskie gangi, czyhające na każdym rogu, nasłuchując brytyjskiego akcentu, aby znienacka zaatakować? Przykro mi – nie zamierzam.
Pewna kobieta, mieszkająca ponad 20 lat na Costa Blanca, doznała nieopisanej zniewagi i strat materialnych ze strony „wschodnioeuropejskiego” gangu. Opowiedziała swoją historię w programie „Tonight” (którego już nie prowadzi Trevor MacDonald).
Opowiedziawszy wszystko ze szczegółami, stwierdziła, że jednak nie zamierza wrócić do Wielkiej Brytanii, ponieważ kocha życie w Hiszpanii. Atak marnej szajki przestępców nie był na tyle istotny, by zniechęcić ją do mieszkania na południu. Zaskoczyło mnie, że szczerość kobiety, zdającej sobie sprawę, że podobna sytuacja mogłaby mieć miejsce w Wielkiej Brytanii, nie została ocenzurowana.
Pokazuje to, że Blitz Spirit (poczucie siły i wspólnoty Brytyjczyków w trakcie II wojny światowej), który dał podwaliny powojennej mentalności Wyspiarzy, żyje i ma się dobrze – w Hiszpanii.
Zawsze chce mi się śmiać, kiedy przed jakimiś świętami czy wakacjami, rodzice rówieśników moich dzieci pytają mnie, czy jadę do „domu” na urlop. Jednak mój dom, tego jestem pewny, jest obecnie w San Pedro De Alcantra.